Choć Peerelu nie mamy już od 25 lat, prawo wciąż w wykoślawiony sposób pozwala kontrolować obywateli. Najnowszy przykład? Straż miejska może sprawdzić, czym palimy w piecu. Może wtargnąć do naszego domu o szóstej rano, i to bez nakazu sądowego. Wystarczy, gdy ma upoważnienie od wójta, burmistrza czy prezydenta. Taką władzę, większą niż policja, mają na przykład krakowscy strażnicy.

Uprawnienie, które pozwala znienacka kontrolować obywateli, zapisane jest w prawie o ochronie środowiska. Ograniczenie jest tylko jedno: kontrola musi zostać przeprowadzona między godz. 6 a 22.

Taki przepis w gorszej sytuacji stawia mieszkańców. Ich prywatność jest gorzej chroniona niż swoboda prowadzenia biznesu. Na gruncie zasad konstytucyjnych powinno być odwrotnie. Firmy chroni ustawa o swobodzie działalności gospodarczej, która nakazuje uprzedzić o kontroli.

Uprawnienia straży budzą wątpliwości konstytucyjne. Funkcjonariusza trzeba wpuścić, nawet jeśli przyjdzie o szóstej rano i bez zapowiedzi. Za zamknięcie mu drzwi przed nosem grozi zarzut karny: udaremniania kontroli i nawet do trzech lat pozbawienia wolności.

Nie tylko przepisy o ochronie środowiska ograniczają naszą prywatność. Nadmierna ingerencja państwa w swobodę obywateli występuje szczególnie w sferze informatycznej. Wiele niebezpieczeństw budzą np. bazy danych pacjentów, do których dostęp jest praktycznie nieograniczony. Także mechanizmy opieki społecznej czy tzw. niebieskich kart (zakłada się je sprawcom przemocy domowej), sprawiają, że państwo chce o nas wiedzieć coraz więcej. Niedawno rząd, dopiero pod wpływem opinii ekspertów, wykreślił z projektu ustawy o pomocy społecznej prawo do zasięgania informacji w bankach przez pracowników socjalnych.

prawo.rp.pl