W grudniu zeszłego roku Marek Walczak ze Stowarzyszenia Prawo na Drodze nagrał strażników miejskich, którzy na ul. Zamenhofa w Poznaniu „łapali” kierowców na fotoradar. Tłumaczył wtedy, że według niego funkcjonariusze łamali przepisy, bo z miejsca, w którym stali, radar nie był dobrze widoczny, a sami strażnicy nie mieli pełnego pola widzenia. Strażnicy zarzucili mu, że filmowaniem utrudnia im wykonywanie czynności służbowych oraz że nagrywa poufne dane kierowców, którzy popełnili wykroczenie. Poprosili mężczyznę o dowód osobisty. Na nagraniu widać, że kiedy Walczak nie chce pokazać im dokumentu i próbuje odejść, jeden ze strażników łapie go za rękaw, wywiązuje się szarpanina. Ostatecznie na miejsce przyjeżdża policja, której Walczak pokazuje dokumenty.

Po zdarzeniu Przemysław Piwecki, rzecznik prasowy poznańskiej straży miejskiej, mówił, że strażnicy nie przekroczyli uprawnień i że straż rozważy skierowanie do sądu wniosku o ukaranie Walczaka. Takiego wniosku jednak nie napisali, bo oczywiście nie było do niego podstaw.

Tylko chwytali

W styczniu tego roku Marek Walczak złożył w Prokuraturze Poznań-Nowe Miasto w Poznaniu zawiadomienie o możliwości popełnienia przestępstwa przez dwóch strażników. Twierdzi, że nie mieli prawa go legitymować ani używać siły, kiedy próbował odejść. Prokurator Krzysztof Kapczyński nie doszukał się jednak w działaniu funkcjonariuszy przestępstwa i umorzył postępowanie. W uzasadnieniu napisał, że mimo iż Walczak przestępstwa nie popełnił, to strażnicy mogli tak wówczas podejrzewać i – zdaniem prokuratora – ustalenie danych osobowych Walczaka było uzasadnione: „jakkolwiek strażnicy miejscy zarówno w czasie kwestionowanej interwencji, jak i później, podczas przesłuchania, nie umieli precyzyjnie określić czynu zabronionego, jakiego potencjalnie mógłby dopuścić się wówczas pokrzywdzony, to jednak żywione przez nich obawy, przynajmniej częściowo znajdują swoje prawne uzasadnienie„.

Walczak zwrócił uwagę, że podczas interwencji strażnicy żądali od niego adresu zameldowania, a według przepisów mieli prawo domagać się jedynie zamieszkania. Prokurator Kapczyński uznał jednak: „Można przyjąć za prawdopodobne przedstawione w toku przesłuchania przez strażników tłumaczenie, że terminy te zwyczajnie traktowali zamiennie, choć zważywszy na fakt, że pojęcia te nie mają identycznego zakresu znaczeniowego, a pomyłkę popełnia funkcjonariusz publiczny, nie może to stanowić usprawiedliwienia dla takiego błędu i wystawia negatywną ocenę dla profesjonalizmu funkcjonariusza„.

Prokurator stwierdził też, że zastosowane wobec mężczyzny środki przymusu bezpośredniego były krótkotrwałe i „ograniczały się jedynie do chwytu za staw łokciowy i ubranie„. Szarpaninę między Walczakiem a strażnikami nie uznał za „ujęcie”. Choć w dalszej części uzasadnienia pisze: „Jednocześnie dostrzec należy, że sam [funkcjonariusz – red.] w polemice słownej z pokrzywdzonym, kwestionującym jego prawo do zatrzymania go, wskazał, iż nie dokonuje on jego zatrzymania, lecz ujęcia. Działanie funkcjonariusza w tym fragmencie ocenić należy negatywnie, albowiem funkcjonariusz dał wyraz swej niewiedzy w zakresie terminologii określającej faktycznie podejmowanej przez niego czynności, bądź to podjął działania prawnie nieuzasadnione z uwagi na nieziszczenie się ustawowych przesłanek zastosowania ujęcia„.

Kto może się pomylić

Wygląda na to, że organy ścigania są bezlitosne w sytuacji, gdy obywatel popełnia błąd. Takiej samej zasady nie stosują jednak do funkcjonariuszy publicznych i błędy oraz bezprawne zachowanie nazywają uzasadnioną pomyłką – mówi Marek Walczak. – Nie może być tak, że strażnik sobie coś wymyśla, bezprawnie stosuje wobec obywatela sankcje, a potem prokuratura nie widzi przestępstwa i tłumaczy takie zachowanie nieświadomością. Ta sprawa została ukrócona, ale ja tego tak nie zostawię.

Walczak złożył już w sądzie zażalenie na postanowienie prokuratora.

gazeta.pl